Ales Razanau, Zdobywcy.

Copyright © by A. Razanau and A. Łatyszonek
Biblioteka pisma „Kartki”.
Tom VIII.
Białystok 1997.
Wydanie I.
Redaktor serii: Bogdan Dudko.
Projekt okładki: STudio Maciejewscy.

Aleś Razanau, Zdobywcy

Tłumaczenie Oleg Łatyszonek

Bezkres

Pół życia ruszam w świat, pół — wracam ze świata,
pół życia piszę na drodze swoje imiona,
pół skreślam napisane,
pół życia rosnę od ziemi, pół — rosnę z ziemią:

i coraz mniej we mnie mnie, i coraz więcej bezkresu.

Po omacku

Poruszamy się po omacku.
Kiedy nastaje dzień — zauważamy, że jest jasno,
kiedy nastaje noc — zauważamy, że jest ciemno,
kiedy zbaczamy z drogi,
kiedy wybiegamy naprzód lub kiedy zostajemy w tyle — nieuchronnie wracamy na wcześniejsze miejsce.

Poruszamy się z jednej teraźniejszości w drugą i za swój los przyjmujemy to, co jest.

Nasza droga przechodzi przez nasze serca,
każdy nasz krok to krok za nieboskłon,
i w każdym naszym mgnieniu mieści się wszystek czas.

Tabliczki

Na drzewach są tabliczki.

Na nich jest napisane, ile które drzewo ma lat, jak się nazywa, jaki jest jego obwód i wysokość.
Ludzie przechodzą obok drzew, nie zauważając ich — czytają tabliczki...
A świadectwa drzew wciąż pozostają nie usłyszane,
a pisma drzew wciąż pozostają nie odczytane.

* * *

Dwa cele, które sobie przeczą, zbiegają się we mnie: cel — wszystko posiąść i cel — wyzbyć się wszystkiego.

Co wywalczę u dnia — zabiera mi noc, co oddaję rozdrożu — zwraca mi skrzyżowanie.

I nie starcza mi dnia, by wszędzie zdążyć, i nie starcza nocy, by zewsząd powrócić,
i nie starcza życia, by żyć,
i żeby nie żyć, nie wystarcza śmierci...

Mam wszystko i nie mam niczego.
Patrzę na cienie za dnia i na gwiazdy nocą.
We wsi dalekiej pieją koguty.
Nieśmiertelnik i piołun obstępują moją drogę.
Serce wszechświata bije we mnie.

Na tej ziemi

Ktoś pyta mnie o drogę na wschód, ktoś o drogę na zachód...
Niczym rozdroże, wskazuję wszystkim dokąd mają iść, a sam zostaję w miejscu — na tej ziemi, pod tym niebem,

zbyt lekki dla głębokości,
zbyt ciężki dla wysokości,
zbyt całościowy, by ruszyć w którąkolwiek stronę...

Oto moja lewa ręka, oto prawa...
Kładę ziarno do dołu — a ono wyrasta w drzewo:
na jednej gałęzi ma słońce,
na drugiej księżyc,
różnoglose ptaki ze wszystkich krańców świata śpiewają na nim pieśni i wiją gniazda...

Tu jest mój zachód i tutaj wschód.

Synowie Hioba

Moi bracia zbierają się razem — na święta, narady, w sprawach, które dotyczą nas wszystkich.

Lecz ja bacznie rozglądam się wokół.
Unikam wspólnych spotkań.
Gdy wszyscy są obecni, ktoś, choćby jeden, nieobecny być musi.

Jestem strażnikiem losu.
Nie mogę mu zawierzyć.
Pamiętam o synach Hioba: zginęli, kiedy zebrali się pod jedną strzechą wszyscy razem.

Znaki

Aby odgrodzić się od przypadku, ogrodziliśmy się kamienną ścianą,
wybrukowaliśmy dół,
założyliśmy piorunochrony,
ułożyliśmy prawa,
zaplanowaliśmy swoje życie daleko naprzód — na dziesięciolecia, stulecia,
ale...

Ale na samym początku lata zżółkła brzoza na skwerze,
ale koło samego ratusza nagle, w locie, upadł martwy ptak,
ale zgorzkniała woda w studniach,
ale starzy ludzie przystają w drodze i mówią: „Słyszymy, jak płaczą nasi rodziciele...”

Transmutacja

Rękoma obmacuję twarz: jednymi częściami ciała czuję inne części.
— Do kogo jesteś podobny?! — mówi siostra.

Nie wiem do kogo:
ktoś mówi — do kamienia,
ktoś mówi — do ptaka,
ktoś mówi — do drzewa,
ktoś — do siebie samego...

Już blisko Wielkanoc.
W powietrzu unosi się słodki i gorzki zapach.
Zapowiada się szczęście.
Słońce zapala się w piersiach.
Z pieśnią i płaczem dokądś idą tłumy.

* * *

Na mej drodze pagórki i zagłębienia.
Lecz to jest moja droga: ona się porusza, rozważa, rozmawia, uściśla mój chód.
Nieopodal biegną asfaltowe trasy: na nich wszystko jest równe, na nich wszystko jest pewne, o nich wszystko z góry wiadomo: skąd są i dokąd...
Po nich mkną autobusy i samochody, po obu ich stronach pewnie kroczą piesi, lecz same trasy stoją.

Schodzę w nowe zagłębienie — i ogarnia mnie zmrok, którego nie ma jeszcze na ziemi,
wznoszę się na nowy pagórek — i spotykam jeszcze raz słońce, które na ziemi już zaszło.

Wędrowne miasto

Szumią wierzchołki drzew.
Niebo zaciąga się smugą.
Zaczyna padać.

Nie chowam się przed deszczem, nie zważam na deszcz, patrzę na Wielkie Pole, gdzie bursztynowo-żółtą poświatą jarzy się nieboskłon, na jedynie przejrzysty skrawek wśród chmurnego granatu.

Tam, niby maszty przedziwnego okrętu, ukazały się dzwonnice, spiczaste dachy, wieże, ukazało się miasto —
którego szukam po całej ziemi,
miasto, które wypłynęło z ludzkiej nadziei...

Czy cały człowieczy szlak ograniczony jest ziemią?!
Czy sens człowieczy zamknięty został okolicą?!
Czy ma moc i wagę jedynie tylko ta myśl, która przesłania?!

Deszcz ubija pył dróg.
Chłoszcze drzewa, trawę, budynki, strużkami ciurka po rowach...

A za Wielkim Polem świeci bursztynowo-żółtą poświata i jak gdyby na kogoś czekało, wznosi się miasto —
miasto, którego nie ma na ziemi,
miasto, które wędruje.

Lot

Dokąd mam jeszcze trwać?

Ptak, z którym lecę przez mglistą otchłań czasu, z niewoli — w wyzwolenie, ze smutku — w radość, z ciemności — w światłość, obraca do mnie głowę i mówi:
dotąd, póki starczy czasu,
dotąd, póki starczy ciebie samego,
dotąd, póki starczy nas...

Karmię ptaka swoim ciałem,
poję swoją krwią
i przestaję już odróżniać, gdzie on, gdzie ja, a gdzie czas...

Wciąż goi się na mnie moje ciało,
wciąż odżywa we mnie moja krew,
wciąż domaga się ptak nowego pokarmu,

i wciąż trwa przez stulecia nasz nieruchomy lot.

Gwiazdy

Doczekam się, nadejdzie noc, wzejdą na niebie gwiazdy...

Ciemnieje ziemia,
ciemnieje woda,
ciemnieje trawa,
ciemnieją budynki... —
jeszcze przed chwilą wszystko miało swoje zarysy, jeszcze przed chwilą wszystko miało swoje granice, sprzyjało sobie, przeczyło sobie i było tylko częścią otoczenia.

Kiedy wchodziłem na wieżę — w i e ż ą rozważałem,
kiedy szedłem drogą — d r o g ą widziałem,
a tu, a teraz przyglądam się, jak wszystko staje się wszystkim,
jak na wysokościach nieosiągalnych zmartwychwstają gwiazdy.

Jest coś w białym dniu następniejsze niż dzień,
jest coś w ciemnej nocy następniejsze niż noc,
i jest coś w wieży następniejsze niż wieża,
i jest coś w drodze następniejsze niż droga,
i jest coś w nas następniejsze niż my...

Ten idący drogą powiadał: to gwiazdy.
Ten wchodzący na wieżę odpowiadał: to my...

Żywy na ziemi, noszę w sobie swoją śmierć i swoją nieśmiertelność,
i odkrywam życiem ziemię,
i odkrywam śmiercią niebiosa,
a nieśmiertelnością najwyższe ze wszystkiego,
a nieśmiertelnością najbliższe ze wszystkiego,
a nieśmiertelnością gwiazdy.

Łańcuch

Na podwórku są psy łańcuchowe.

Są odważne — na długość łańcucha,
kąśliwe — na długość łańcucha,
szczekliwe — na długość łańcucha,
i wściekają się na łańcuch tak samo — na długość łańcucha.

Wokół nich w oddali błądzą wilcze watahy.
wietrzą psy, nasłuchują psów, lecz bliżej mimo wszystko nie podchodzą:
nie pozwala łańcuch.

Pułapki

Żeby się nie bać chodzić do lasu, ludzie z mojej wsi pozastawiali w lesie rozmaite pułapki: na lisa, na rysia, na wilka, na dzika, na niedźwiedzia...

Poszedł Szymon popatrzeć, co wpadło w jego samołowy — wpadł w czyjś sam,
poszedł Taras popatrzeć, co wpadło w jego sidła — sam zaplątał się w czyjeś,
poszedł Dominik popatrzeć, co wpadło w jego jamy — przepadł jakby pod ziemię się zapadł.

I zaczęli ludzie jeszcze bardziej bać się lasu:
pełno tam rysi,
pełno tam lisów,
niedźwiedzi,
wilków
i — pułapek.

Argument ostateczny

Przed bitwą bezsenni astrologowie rozważają-wróżą, jak się ona skończy, na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa.

Ja również wpatruję się w gwiazdy,
słucham, jak szeleszczą liście,
śledzę, jak dmie wiatr i jak płonie ognisko...
Wszystko widzę, wszystko biorę pod uwagę i postanawiam uchylić się od jutrzejszej bitwy:
okoliczności nam nie sprzyjają.

— Jednak pominąłeś jeszcze jeden argument: ostateczny — mówi główny astrolog — ten argument, który przez cały czas sam ukrywasz przed sobą.

Patrzę na niego — i rozumiem go.

Kładę rękę w ogień — i ogień, który przedtem kąsał srodze, liże moją dłoń.

Mój ostateczny, nie do odparcia, ukryty także przede mną argument — to ja sam.

Widzący kamień

Od wieków leżał przy gościńcu kamień.
Od wieków szli gościńcem ludzie.

Ludzie patrzyli na kamień, kamień patrzył na ludzi, patrzył — przyglądał się i wreszcie przejrzał.

I zaczęło jego widzenie promieniować na gościniec i opromieniać każdego, kto gościńcem przechodził.

I zaczęli przejrzewać ludzie i zaczął każdy widzieć myśli każdego — pstre, proste, pokrętne, białe, szare, czarne, kolorowe, i zaczął każdy każdego bez słów rozumieć.

Najpierw wszyscy się uradowali, lecz potem zaczęli się bać tego swojego rozumienia, tego swojego niezwykłego widzenia.

Rzucili się kupą na kamień i zepchnęli go w głęboką jamę, lecz na trzeci dzień zaczęła świecić się jama,
wrzucili kamień do morza — na szósty dzień zaczęło świecić się morze,
zarzucili kamień wysoko na niebiosa — kamień tylko się uśmiechnął i zaczął, niczym nowy księżyc, krążyć i świecić nad całą ziemią.
Tak skończył się dawny świat i nastał widomy.

Zdobywcy

Oni idą po cudzej ziemi.
Każdy ich krok to naruszenie nieoczywistej granicy, która utrzymuje ich samych w ich obliczach, w ich imionach, w ich żywotach...
Wychodzą z siebie: skóra starych zakazów wywraca się na nice.
Na nich skierowana jest baczna soczewka niebios.
Środek świata przemieszcza się wraz z nimi.
Za nimi płonie ziemia.
Nie uda im się wrócić.

Goście

Goście przyszli do mojego domu.

Pytam, czego sobie życzą.
Odpowiadają goście: chcemy zabrać swój skarb.

Pytam, kto zacz.
Odpowiadają goście: gospodarze.

Widać pomylili się goście i zaszli nie do tego domu. Mieszkam tu od urodzenia i znam wszystko do najdrobniejszego szczegółu: oto sufit, oto podłoga, oto rzeczy, bo wszystko, co tu jest, to moje.

Lecz goście zrywają podłogę i wydostają spod niej kufer,
wyjmują parę cegieł ze ściany i już trzymają szkatułkę w rękach,
włażą pod sufit — i wyciągają z jakiejś szczeliny jakiś zwitek...

I tak oto staję się gościem we własnym domu.

Zaćmienie

Przystawiwszy do oczu matowe szkiełko, ludzie patrzą w górę: teraz widzą, jak słońce świeci i jak zaćmi się słońce...
Cóż, drzewo, cóż, kamieniu, cóż, obłoku, czyżbyśmy widzieli was tylko dlatego, że i wy jesteście w zaćmieniu?!
A czyste postaci świata wciąż są przed nami zasłonięte?!
I ani razu z niczym nie byliśmy sam na sam?!

... Za wioską — rzeczka, za rzeczką — górka, za górką — pole, na polu — kamień, a na tym kamieniu-głazie stoi-świeci się złota korona...
Lecz jak tylko rzucę na nią okiem — wszystko przepada...

Widzę poprzez przeszkodę.
Myślę poprzez przeszkodę.
Poprzez przeszkodę żyję.

I stało się słońce ziemią.
I stało się zaćmienie ciałem.

Lot strzały

Napina się cięciwa: półokrąg łuku jest zrównoważony przez półokrąg cięciwy.

Zapieraj się, łuku!
Przeciwdziałaj, cięciwo!
Zawieracie w sobie wyjście nadzwyczajne: lot strzały.

Do chat wchodziłem i z chat wychodziłem, wchodziłem do miast i wychodziłem z nich — i wciąż znajdowałem się to w półkolu dnia, to w półkolu nocy, samym swoim istnieniem dzieląc świat na pół i łącząc w jedno.

Dopóki żyję, jestem otoczony przez widnokrąg,
dopóki żyję, nie mogę dosięgnąć widnokręgu:
on jest tam, gdzie się zatrzymam,
on jest tam, gdzie upadnę.

Życie zatacza koło, wracając do początku,
śmierć idzie na wprost.

I leci na wprost strzała, wynikając nieustannie z samej siebie, uwalniając się od samej siebie, by wreszcie stać się samym lotem.

Błyskawica

Wtedy, gdy wszedłem do świątyni i zamknąwszy drzwi zacząłem rozmawiać z niebem, z nieba nagle spadła błyskawica i rozłupała świątynię na pół.

Ludzie, którzy przyszli o świcie, odbudowali z jednej połowy świątynię świtu,
a ludzie, którzy przyszli o zmierzchu, odbudowali z drugiej połowy świątynię zmierzchu.

— Chodź do nas — wzywają mnie jedni — przecież to twoja świątynia: znów będziesz mógł tutaj przemawiać do nieba...
— Chodź do nas — zatrzymują mnie drudzy — to twoja świątynia: znów będziesz mógł słuchać, co mówi niebo...

A ja wciąż stoję na tym samym miejscu,
odrętwiały,
porażony,
olśniony,
nie mogąc przemówić,
z błyskawicą w sercu.

Kałuże

Coraz więcej zakłóceń.
Mieszają się pory roku.
Jak dym pełznie wokół trwoga.

W kałużach omdlewa woda — a ludzie nie wierzą wodzie,
w kałużach gra słońce — a ludzie nie wierzą słońcu,
w kałużach kąpią się obłoki — a ludzie nie wierzą obłokom.
Spoglądają tam, dokąd już zajść nie można — w dal.

Tam, drogą, łąką, od kałuży do kałuży, po deszczu, biegną bosonogą czeredką dzieci, nogami namacują niebo, tęczę, tratwy obłoków i nie boją się niczego.

To było zanim spadł pewnego razu szklany deszcz,
to było zanim wystąpiły z ziemi noże i igły,
to było zanim świat stał się raptem dorosły.

Stare miasto

Na opustoszałych podwórzach, obok gontu i dachówki, kwitnie liliowy i biały bez i rozjaśnia swoim kwitnieniem, swoim rozumieniem miasto, które zagłębia się w starodawne czasy.

Kosmate dziady tłoczą się pod parkanem:
każdy łopuch jest szalą,
każdy łopuch głosem,
każdy łopuch dłonią:
na nowo rozważa zielony wiec, na nowo waży dumny wiec cenę śmierci i cenę życia...

Porzucili ostatni mieszkańcy swoje murowane domy, swoje drewniane chaty z okiennicami i ozdobną listwą i wszystko, co mieli, czego się dorabiali, o czym pamiętali, co śnili, zabrali ze sobą na przeprowadzkę, na przenosiny, w nowy kąt...

Lecz ktoś mimo wszystko wraca tu nieustępliwie,
coś mimo wszystko jak niegdyś tu żyje:
tu nagle uderzą dzwony na trwogę,
zadzwonią nagle podkowy o bruk,
nagle dziecko zapłacze,
nagle ktoś kogoś zawoła, i ów mu odpowie...

Tu jest warstwa na warstwie, na fundamencie fundament,
Tu swoje są tajemnice, swój rodowód, swój ład.
Tu coś się kryje, coś się chowa, coś nie poddaje się analizie...

Podciągają do starego miasta kolejkę wąskotorową.
Po starym mieście chodzą zbrojne patrole.

Odwilż

Żółte latarnie.
Mgła.
Kraczą gawrony w parku.
I drzewa gotowe są uwierzyć, że już nie będzie zimy.

Coś drgnęło w otoczeniu, coś odtajało.
I starać się już za bardzo nie trzeba,
i zastrzegać się zbytnio nie trzeba,
niespodziewanie zaczęły sprzyjać okoliczności,
wszystko stało się bliższe,
wszystko stało się prostsze,
w życiu zaczęło wychodzić samo przez się.

Piąta pora roku — odwilż. Co zabierały wszystkie inne pory, ona zwraca:
i znów możliwe jest spotkanie,
i znów możliwe jest szczęście,
i znów możliwa nieśmiertelność.

Rozpadły się okrutne okowy, które przytwierdzały wszystkich do jednego i tego samego miejsca, do jednych i tych samych postaw, i zaczęli odkrywać siebie na nowo, jak skarby, ludzie.

Wyczekaj chwili i obejrzyj się; i w tym krótkim odstępie czasu ujrzysz siebie, który nie zdążył jeszcze przeminąć.

Wzywają czyjeś głosy.
Poruszają czyjeś losy.
Odwilż.
Mgła.
Żółte latarnie.

Buty

Uciekliśmy: jeden ze swojej rzeczywistości, drugi ze swojej, a w czasie ucieczki spotkaliśmy się.

— Zamieńmy się butami — proponuje mi mój wspólnik — Kiedy nas będą łapać, to złapią akurat nie tego, którego chcą.

On wkłada moje buty, a ja — jego, i rozchodzimy się każdy w swoją stronę.
W żółtej, lepkiej ziemi zostają ślady moich butów i jego butów.

Ani ciemność, ani jasność.
Stoi nieruchoma postać czasu.
Na nieboskłonie błyskają iskry niebezpieczeństwa.
Za mną krok w krok idą cudze ślady.
Nie mogę się od nich uwolnić.
Dokąd nas wiedzie ucieczka?!
On łapie mnie, a ja jego.

Dal

Dal zbliża się i cofa, i wszędzie zamiast niej zastaję mroczną ziemię, skupioną wodę, szorstkie drzewa.

Wypytuję je o dal.

Mówi ziemia: to mój słuch.
Mówi woda: to mój wzrok.
Mówią drzewa: to nasz oddech.

Obracam się dokoła.
Mogę być jednocześnie tylko tu, gdzie stoję, gdzie już jestem.

Dal to mój utracony raj, który odbija się w snach i mirażach.

Rozesłałem w dal w różnych kierunkach strzały, a strzały wracają celując we mnie.

Czas ostateczny

Gwiazdy koziołkują i wylewają na nasze poletka smołę i siarkę,
pioruny wybuchają nad naszymi miastami,
chwieje się słońce...

Boimy się.
jeszcze szczelniej przywieramy do ziemi,
jeszcze mocniej wczepiamy się nasze zajęcia i rzeczy
i nie mamy odwagi spojrzeć powyżej siebie
i zrozumieć, że ratunek przeszkadza...

A słońce rozkołysuje nasze dni,
a gwiazdy wdzierają się w nasze rozważania,
a pioruny zagłuszają naszą rozmowę,

i wciąż nastaje, i wciąż nastać nie może ten czas, ten jedyny czas, który dla nas istnieje n a p r a w d ę — ostateczny.

Oparcie

Nie mamy się na czym wesprzeć.
Kryształy pewności, w których pokładaliśmy tak wielkie nadzieje, nieoczekiwanie przemieniają się w jaskółki i szpaki i szybko odlatują od nas.

— Na wyraj — bezradnie rozkładamy ręce.

I niczego nie możemy zrobić z tym nieosiągalnym wyrajem,
nie możemy mu zaprzeczyć.

Żyjemy w świecie, gdzie wieczór zamienia się rankiem, wiosna jesienią, życie śmiercią,
gdzie czas porusza się w jedną stronę,
gdzie jedyne odwiecznie trwałe oparcie to tracenie go:
w y r a j.

Kamienie

— I co teraz powiesz? — pytają mnie kamienie, kiedy dopada mnie jakieś niepowodzenie, kiedy spotyka mnie jakaś niespodzianka.

Pytają się, cieszą się, dumne są z siebie, teraz czują się mądrzejsze niż wszystkie argumenty, które im przytaczałem, niż wszystkie uczynki, którymi dowodziłem, że być ludźmi jest lepiej...

Stale mówiłem, co miałem,
stale mówię, co mam,
niczego nie ukrywając,
niczego nie zostawiając na czarną godzinę;
Moje ostateczne argumenty są tutaj — w każdej chwili, w każdym dniu, w całym moim istnieniu.

A kamienie uważają, że jestem żebrakiem, że pożywiam się cudzym, że niczego nie mam...
Zamykają się przede mną:
w ich zamknięciu — ich moc,
w ich zamknięciu — ich kamienność.

Uczę kamienie bycia ludźmi.
Oświecam je sobą.
Godzina, w której otwierają się przede mną, jest moim skarbem.
Godzina, w której zamykają się przede mną, jest czarna.

Powierzchnia

Powierzchnia rozrysowana na trójkąty, romby, okręgi...

Aby trafić w głąb, nabieram powietrza w płuca i biorę w ręce kamień.

Lecz głębia uchyla się przede mną. Największe, czego mogę dosięgnąć, to nowej powierzchni: dna.

Czyżby taka była moja właściwość, taka cecha: wszystko, co opanowuję, wszystko, czego dotykam — zamieniać w powierzchnię?!

Żyję na powierzchni ziemi, i wody, i ognia, i powietrza,
a ciało to powierzchnia mojego życia, a rozum to powierzchnia ciała.

Powierzchnią — rozważam, powierzchnią — rozumiem, powierzchnią — mierzę głębię...

Ledwie żywy, wydostaję się na brzeg.
Otaczają mnie znajome trójkąty, romby, okręgi...
Teraz jestem bezpieczny, teraz jestem w domu...
Lecz waha się we mnie nieosiągalna głębia i zmusza do wahania powierzchnię.

Razem z trawą

Zaległszy w trawie zapominam, jak się nazywam i po co jestem na tym świecie.
Szczelnie otacza mnie trawa.

To jest nasze spotkanie, nasze porozumienie: ileż razy zamierzałem, lecz nigdy jak dotąd nie spotkałem się z trawą; wciąż coś przeszkadało, wciąż coś okazywało się bliższe.

Słyszę: z daleka wzywają mnie kłopoty i obowiązki, którym wyznaczyłem na dzisiaj spotkanie.

Nie odzywam się, leżę w zielonej trawie i po raz pierwszy rozumiem, że jednocześnie jestem i nie jestem, obecny i nieobecny, wszędzie i tutaj...

Niczym obłok zmieniam się w oczach, gdzieś spływa moje oblicze, które umiało tak wiele: gniewać się i rozważać, skupiać się i uśmiechać, prosić o wybaczenie i pogardzać, nigdzie nie znajdować przytułku i wtapiać się w różne środowiska.

Oddycham razem z trawą;
słucham razem z trawą, jak napływa cisza;
razem z trawą obserwuję, jak rozpływa się w czystym niebie ten cień, ten obłoczek, ta kropka, która wciąż wszystko sobą naruszała i wszystko dzieliła na dwoje...
I nie mam dziś innych kłopotów, innych obowiązków, tylko po prostu być — razem z trawą.

Spuścizna

Kiedy jest ciężarem — wtedy dodaje skrzydeł,
kiedy jątrzy — wtedy goi,
kiedy osłabia — wtedy daje siłę...

— Jednak z takim brzemieniem nie zdołasz wstąpić do nieba — przestrzega mnie pierwszy anioł.
— A bez niego znów osuniesz się w przeszłość — ostrzega drugi.

Oba je rozumiem.
Pręgi i oparzenia na moim ciele.
Wichury wyzywają mnie na zapasy.
Ziemia jest częścią mnie
A ogniste miecze aniołów bacznie wpatrują się w moją duszę.

Nurt

Nocą przyszła woda i oddzieliła ciało od ciała, słowo od słowa, ląd od lądu, domostwo od domostwa,
i przemieniła ulice w rzeki.

Tuląc się do płotów, idziemy i idziemy z prądem, i odchodzimy gdzieś daleko, gdzie nurt zamiera w miejscu, a my zaczynamy płynąć, jak dotąd on sam —

coraz bezpowrotniej, coraz nieuchronniej, chociaż właściwie chodzi nam tylko o to, by przejść na tamtą stronę.

Oni

Ludzie napotkani wczoraj i przedwczoraj, i napotkani dzisiaj... wchodzą w mój los, jak gdyby oni to również ja.

Nawet jeśli odwracam wzrok — oni mimo to patrzą na mnie,
nawet jeśli nie otwieram ust — oni mimo to zaczynają ze mną rozmawiać.

To właśnie oni, oni: to chowają się w ciemne wnętrze mego zapomnienia, to zjawiają się w białym polu mojej uwagi.

Lecz dlaczego spośród różnorodnego mnóstwa — o n i?
Dlaczego właśnie — o n i?

Otawa

Koszę trawę, którą już raz kosiłem — otawę.
Oddycha jesień.
Lato za mgłą.
Porusza dzwony oddali tęsknota.
Niezauważalnie rośnie trawa, niezauważalnie zmieniają się pory roku.

Z jednego końca łąki zmierzam na drugi koniec łąki.
Czas jak trawę mnie hoduje i czas jak trawę mnie kosi, i śmierć staje się narodzeniem, które nie pamięta nic z tego, co było przed nim.

Śpiesz z rośnięciem, trawo,
śpiesz, jedna połowo mgnienia, z połączeniem się z drugą połową —

by stał się cud, by wszyscy zdążyli się narodzić, a śmierć nie zdążyła nikogo zsiec kosą.

Uwalniając się od samego siebie

Jan Maksymiuk

Aleś Razanau jest bodajże jedynym żyjącym poetą białoruskim, którego dzieło zdobyło ponadpokoleniowe uznanie w Białorusi. Czytają i cenią go ci, którzy stanowili niedawno elitę białoruskiej literatury sowieckiej, programowo zorientowanej na internacjonalistyczny socrealizm, jak również ci, którzy w dobie obecnej zaczęli tworzyć nowy obraz tej literatury, w swej warstwie najciekawszej ciążącej ku „nacjonalistycznemu postmodernizmowi”. Tu i ówdzie we współczesnej białoruskiej periodyce literackiej można napotkać utwory młodych pisane „pod Razanawa” bądź też noszące wyraźne i łatwo rozpoznawalne piętno jego twórczej maniery. I choć przesadą zapewne byłoby snucie na podstawie tych prób wniosku o istnieniu „szkoły Razanawa” w poezji białoruskiej, to trzeba przyznać wyraźnie, że Aleś Razanau uzyskał chyba najbardziej satysfakcjonujący w wymiarze wewnętrznym dowód uznania własnej twórczości — naśladownictwo młodych adeptów literatury.

Krytyka białoruska początku lat 70., zajęta bez reszty interpretacją rzeczy jednowymiarowych, przejrzystych i oczywistych bez interpretacji, widocznych jak na dłoni, by tak rzec, w świetle ostatniego plenum Partii poświęconego literaturze, stanęła bezradna wobec debiutu Razanawa. Rzecz w tym, że poezja białoruska, tradycyjnie uwikłana mocno w polityczno-społeczne konteksty swego czasu, nie była zbyt dobrze przygotowana do przyjęcia twórczości, która te konteksty zdecydowanie i programowo ignorowała. Symbolicznego znaczenia na początku drogi Razanawa nabrał fakt, iż wydawnictwo, bojąc się posądzenia o wspieranie literackiej rewolty, przemianowało tytuł jego pierwszego zbiorku — Adraczeńnie (Wyrzeczenie się) — na Adradżeńnie (Odrodzenie, Mińsk, 1970). Jednakowoż poezja ta rzeczywiście była bliższa formule wyrzeczenia się zastanego, niż odrodzenia czegoś zapomnianego czy umartwionego. Razanau zaczął poszukiwać nowego fundamentu, na którym mógłby oprzeć swoje doświadczenie egzystencjalne i jednocześnie oprzeć się kolektywnemu nurtowi zaprogramowanego optymizmu, panegiryzmu i zafałszowania. Poszukiwania te, poprzez tomiki Nazaużdy (Na zawsze, 1974), Kaardynaty byćcia (Współrzędne bytu, 1976) i Szlach-360 (Azymut 360, 1981), prowadziły nieodmiennie „w głąb”, w sferę wyłącznie prywatnego doświadczenia i percepcji, na „drodze serca” wybudowując „twierdzę ducha” (Ihar Babkou). Razanau znalazł się zatem całkowicie poza kontekstem białoruskiej literatury sowieckiej i pozostawał outsiderem właściwie aż do wymuszonego zgonu tej literatury na początku lat 90. Publikacje jego zbiorków musiały być obwarowywane swoistymi „zaświadczeniami o nieszkodliwości” — recenzjami i ocenami wpływowych w kręgach partyjnych Mińska znajomych i przyjaciół poety, którzy w karkołomnych konstrukcjach myślowych usiłowali rozwiać obawy stróżów czystości socrealizmu przed zawirusowaniem poezją Razanawa, ciągle wymykającą się jednoznacznemu rozpoznaniu i kwalifikacji. Brzmi to być może jak próba apokryficznego udramatyzowania doli duchowo niezależnego poety w społeczeństwie totalitarnym, ale tak było w istocie. Doświadczenie socrealizmu w Białorusi nie skończyło się, jak w Polsce, w roku 1956, a trwało jeszcze przez prawie 40 lat. A cztery kamienie węgielne socrealizmu — klasowość, narodowoludowość (przybliżone tłumaczenie rosyjskiego pojęcia narodnost’), internacjonalizm i partyjność — były nie tylko abstrakcyjnymi pojęciami, ale także czymś, co krytyka nauczyła się wymierzać w odniesieniu do tej literatury nieomalże w centymetrach i gramach.

Doświadczenia Rilke’go, Trakla, Pounda, Eliota czy Paula Celana w języku białoruskim były nieobecne. Nie istniał żaden znaczący układ odniesienia, w którym można byłoby umiejscowić Razanawa i przypisać mu jego własne współrzędne. Z tego powodu twórczość poety, dziś uznawana i doceniana, pozostaje wciąż niezinterpretowana. Prominentny białoruski krytyk minionej epoki literackiej, Warlen Bieczyk, tak oto usiłował zidentyfikować Razanawa: Opiera się on na bogatym doświadczeniu sztuki światowej. W jego utworach spotkamy intonację balladową, współczesne pomieszanie gatunków i stylów, szczególną pojemność wschodniego tanka i haiku, jak również środki i techniki stylistyczne charakterystyczne dla surrealizmu. To, nawiasem mówiąc, może być niedalekie od prawdy, ale czy definiuje choć jedną współrzędną dla Razanawa? Raczej naprowadza na myśl, że mamy w tym przypadku do czynienia z kimś niedefiniowalnym. Zaiste, azymut 360 stopni!

Wspomniany uprzednio Ihar Babkou, jedna z czołowych postaci nowej literatury białoruskiej lat 90., próbuje odnaleźć znaki tożsamości Razanawa już w naszych czasach: Drugi zbiorek [Nazaużdy] jest przełomem. Przed poetą leżą dwie drogi. Jedna jest drogą marnotrawstwa, odczytania przez serce całej nieprawdy i zniewolenia, wpuszczenia ich w duszę i skonania w akcie duchowego buntu. Druga prowadzi w kierunku odwrotnym. Wytrwać, zachować siebie, uciec od czasu, zbudować mocne bastiony pamiętając, że praca ducha pozostaje. (...) Razanau wchodzi na via sacra w poszukiwaniu „niewidzialnej strony życia” (Riike). Przez to — paradoksalnie — staje się jednym z najbardziej radykalnych krytyków epoki totalitarnej. Radykalnosć i bezkompromisowość jego projektu jest szczególnie widoczna w porównaniu ze współczesnymi mu sławami poetyckimi, i Miłoszem. U nich — poryw ku wolności. U niego — poszukiwanie autentyzmu. U nich — poezja staje się zakładniczką wolności, jej argumentem. U niego — poezja pragnie stać się czymś więcej, niż jest w istocie...

Zbiór Wastryjo strały (Ostrze strzały, 1988), wybór z którego jest prezentowany w niniejszym tomiku, to już inny Razanau. To Razanau, który opuścił „bastiony serca” i otworzył się na świat i dla świata. Zbiór zawiera utwory w trzech podgatunkach poetyckich, nazwanych przez autora odpowiednio wersetami, kwantemami i punkcirami (dosłownie: liniami wykropkowanymi — kropkowcami?). W wersetach występuje ktoś, kto mówi o sobie „ja”. W punkcirach mamy już podmiot określający siebie „my”. W kwantemach — będących białoruską odpowiedzią Razanawa na cenione przezeń japońskie tanka i haiku — występuje tylko bezosobowy głos, granica pomiędzy podmiotem i przedmiotem zanika zupełnie. Wypada w tym miejscu wyrazić żal, że autor wyboru i tłumaczeń, Oleg Łatyszonek, skoncentrował swoją uwagę wyłącznie na wersetach. Same wersety nie dają pełnego pojęcia o tym, czym stała się poezja Razanawa u schyłku lat 80. i w naszej dekadzie, w której wyszły jeszcze dwa tomiki: U horadzie waładaryć Rahwałod (Grodem włada Rahwałod, 1992) i Palawańnie u rajskaj dalinie (1995). Ale wersety sugerują już dobitnie ten nowy zwrot poety, otwarcie hermetycznych śluz duszy i wejście w okolice bytu rozpoznawalne przez większość z nas. Motywem dominującym staje się poetycka penetracja zjawiska ontologicznego zdumienia, będącego doświadczeniem życiowym, choć nie zawsze jasno uświadamianym, większości ludzi: z obrazów, rzeczy, wydarzeń i historii życia codziennego wydobywa Razanau ich ontologiczne znaczenia i sensy, ukazuje w nich konfrontację biegunowo różnych pojęć i kategorii — skończoności i nieskończoności, materii i ducha, bezruchu i ruchu, niebytu i trwania. Jest w tym, oczywiście, niebezpieczeństwo wpadnięcia w pułapkę banalności, powtórzenia rzeczy już wielokrotnie wypowiedzianych i skonstatowanych. Razanau nie boi się tego ryzyka. Z poezji czyni wobec świata narzędzie poznawcze, co najmniej równouprawnione z fizyką. Jednakowoż jego podejście badawcze jest zdecydowanie różne od metodologii fizyka. W kosmosie Razanawa człowiek traci swoją uprzywilejowaną pozycję podmiotu wobec przedmiotowej przyrody. Sam staje się częścią tej przyrody, znajdując swoje miejsce gdzieś pośrodku hierarchicznie uporządkowanego systemu podmiotoprzedmiotów. Odnalezienie swego miejsca w pulsującej tkance kosmosu jest równoznaczne z osiągnięciem samowyzwolenia.

Jeślibym chciał dodać jakiś znak tożsamości dla Razanawa od siebie, to zwróciłbym uwagę na wyraźne podobieństwo jego „kosmologii” i „poetologii” do filozofii New Age i nowych ruchów ekologicznych, budujących swoją wizję rzeczywistości na odrzuceniu Newtonowskiego, sztywnego paradygmatu światopoglądowego i uznaniu naszego ziemskiego układu jako żywej części składowej większego, planetarnego i wszechświatowego, myślącego organizmu. W tej koncepcji i rozum człowieka jest jedynie częścią hierarchicznie zorganizowanej myślącej struktury. Jednym z zadań poezji w takiej sytuacji staje się ujawnienie kształtów owej dynamicznej struktury i organicznej harmonii wszechświata.

Powiedziane powyżej nie wyczerpuje ani motywów, ani form twórczości Razanawa. Nie sposób tego zrobić w jakimś objętościowo rozsądnym wprowadzeniu do pierwszej szerszej prezentacji poezji Razanawa polskiemu czytelnikowi. Poza tym, Razanau jest twórcą aktywnym, będącym w pełni sił twórczych, wciąż zaskakującym nowymi pomysłami formalnymi. W tym roku kończy 50 lat. Jest, jeśli wolno tu użyć jego własnej metafory, jak strzała „wynikająca nieustannie z samej siebie, uwalniająca się od samej siebie, by wreszcie stać się samym lotem”.


Nazad u Biblijateku/ Pravincyju    Back to Library/ Pravincyja    Powrot do Biblioteki/ Pravincyi